Usłyszałam ostatnio o sobie i od siebie kilka gorzkich rzeczy.
Usłyszałam i koniec, i wpadły mi do głowy, i wypaść nie chcą, choć potrząsam nią energicznie trochę ze złości, trochę z desperacji, jak wtedy, gdy podkuszona zaglądam do książek o wojnie, a potem całą noc próbuję nie myśleć. Nie myśleć. Kiedy się myśli za dużo, można niechcący wybuchnąć. Powiedziałam i usłyszałam kilka gorzkich słów, które wolałabym przemilczeć, zwrócić z powrotem, zapomnieć, nie wygrzebywać, nie rozgrzebywać, nie czuć. Chciałabym nie wiedzieć o sobie kilku rzeczy, które teraz wiem.
Jest pewien moment w relacjach międzyludzkich, kiedy kochasz już na tyle, że zaczyna ci wypływać wszystko z serca, wszystko to o czym bałeś się rozmawiać nawet ze sobą, nawet za zamkniętymi drzwiami, wszystko to ohydne, lepkie i intymne. To jest ten wyższy poziom wtajemniczenia, na którym jesteś szczery, bezbronny, masz nerwy na wierzchu i trzęsiesz się ze strachu, bo właśnie podchodzisz tak blisko człowieka, że najmniejsza twoja skaza urasta do olbrzymości i nagle widać w niej każdy szczegół. To chwila chwila, kiedy chcecie mówić sobie wszystko i nagle dowiadujesz się, że ona lub on jest w środku przeszyty złem i zepsuty, zgniły zupełnie jak większość z nas i musisz podjąć decyzję, czy jeszcze się uwielbiacie czy już nienawidzicie.
Tak, sądzę że kiedy się staje przed lustrem w formie zupełnie pierwotnej i podstawowej, w formie gołej od subiektywności i nic się nie ma na własną obronę, i mówi się sobie prosto w oczy rzeczy brzydkie, oskarżenia aż do mdłości, to to musi być właśnie to. I patrzysz tak na siebie, patrzysz i jesteś teraz beznamiętnym, suchym jak wiór sędzią, więc jeszcze potrafisz trzymać się na nogach, a potem się budzisz. Potem się budzisz zlany potem i skręcony ze stresu, przerażony, obrzydzony i nie wiesz co o sobie myśleć.
To taka operacja na mózgu z otwartą czaszką. Niby dobrze, że jest, niby tego potrzebujesz, ale boisz się tak, że wolałbyś nie istnieć. I masz wrażenie, że wszyscy będą od dzisiaj widzieli twoje zgolone włosy nawet wtedy, kiedy odrosną.
Ja przeważnie lubię mówić o swoich wadach, bo to pomaga się z nimi oswoić, a widzicie, każdy ma do wad święte prawo, sądzę, że ja również, dlatego staram się nie biczować tylko myśleć. Być może akceptować. Ale teraz nie chcę, bo mam w głowie całą graciarnię pełną ideałów, których próbuję się trzymać i trzymam się mocno, bo nie potrafię znaleźć między nimi, a mną żadnego naturalnego połączenia, i wiem, że jak się puszczę to odlecę, i stracę na co najmniej bardzo długo to, czego mam tylko namiastkę, a chciałbym więcej. I kiedy zżera mnie od środka to co jest mną, ale z czym nie chcę się identyfikować, to przypominam sobie jeden z tych ideałów i udaję, że to jest to w jaki sposób myślę. A to nie prawda. Tak dużo jest dobrych rzeczy, które chciałabym mieć w głowie na stałe, ale które wytwarzam sztucznie, bo inaczej nie umiem. Nie lubię tego w sobie bardzo mocno. I to nie jest kompleks na miarę ud oblepionych tłuszczem ud, bo takie mam i kocham i szanuję, to jest bardziej jak świadomość, że codziennie wieczorem idziesz wyżerać ciastko ze schowka, ale kłamiesz mamie w żywe oczy, że nic o tym nie wiesz i przez cały czas czujesz się źle.
Czuję się źle teraz. Pali mnie to od środka gorzej niż ognień, gorzej niż kwas, gorzej niż poczucie winy. Nie lubię tego, co bywa mną. Mam wewnątrz szereg emocji o których mówić nieładnie, niezręcznie, niesmacznie i chyba niedobrze, bo każdy je choć raz w środku znalazł, lub znajdzie kiedykolwiek i wtedy będzie mu niedobrze, więc łatwiej by było, gdybyśmy byli w stanie rozmawiać o tym na głos. To żaden wstyd, tak sądzę, patrzeć na siebie i zaciskać zęby.
Tylko, że boli.
***
A teraz lekkie pytanie do publiczności: kto również uważa, że dwa tygodnie zimy to stanowczo za długo?